środa, 23 grudnia 2009

Dojrzewanie

Tak szybko biegła
że musiała upaść
Ze zdartego kolana
na rajstopy beżowe
przesącza się czerwoność

Lato osiemdziesiąt pięć
Środkowe miasto takiej samej europy
Pachnie krew i rumianki na ruinach bunkrów

Dziewczynka wstaje
Oblizuje dłoń i wyciera ranę

Biegnie dalej
Nienauczona

poniedziałek, 21 grudnia 2009

Przedświąteczny odjazd, czyli kontrowersyjnie, bez sensu i w ogóle dupa (a jeśli ktoś z was coś myśli to niech to kuna napisze).

Podła jesień 2009. Zakorkowane nieszczęśnikami zmuszanymi do przedświątecznego szopingu ulice dojazdowe do centrum handlowego. Wielkiemu i niezgrabnemu klockowi przez chorego architekta oświetlonego dla niepoznaki zazwyczaj na biało a przed świętami na czerwono i wyglądającemu z każdej odległości na skrzyżowanie burdelu z wielkim znakiem zakazu. Wiadomo co zaakceptował święty Klient w prezentacji naszpikowanej renderami i animacjami flash:
ideą podświetlenia całej bryły galerii w barwie karminu jest oddanie przedświątecznego nastroju.
Brnąca codziennie w korku, nieświadoma istota, zmierzająca do domu po robocie, nie czyta przesłania. Wnerwa ma totalnego, bo co raz do tego domu dłużej i dłużej a w weekend przed świętami to prawie zanocowała na kolejnym skrzyżowaniu. Na – nomen omen – alei Ojca Świętego. No. A proces kanoniczny się ciągnie i cudów nie ma, choć marzy się istocie nie raz, że przelatuje nad tym całym szajsem i lekko podskakując zmierza ku swojemu wiosennemu ogrodowi pod miastem. A tam już czeka radosna familia, znosi świeże kwiaty i miłość.
Tymczasem na świętej alei piętrzą się kierowcy w kapeluszach, dla których czas jest pojęciem względnym, a czas reakcji – pojęciem bezwzględnie obcym. Mijają lata świetlne, zanim taki wrzuci leniwie jedynkę i powoli, z rozwagą, doda nieco gazu. Ich zadziwiająca multiplikacja powoduje natomiast, że proces przejazdu wydaje się wykoncypowanym efektem slow motion. Istota, wrażliwa na niecodzienne doznania, zastyga przed swoją kierownicą i chłonie to zjawisko nie za bardzo odróżniając nienawiść od zachwytu. Z odrętwienia wychodzi dopiero za sprawą nagłego napadu zimy – wycieraczki zaczynają rozpaczliwie rozgarniać nieuchwytny puch a powietrze wokół robi się gęste i jasne. Tak – nawet pomocne radio zaczyna w tej chwili mówić do niej: zima znów, jak co roku… ha ha ha, zaskoczyła drogowców.
I śmieje się istota w czarnej puszcze, śmieje się do łez, że to dobrze. Że świat ma swój odwieczny porządek, który pozwala drogowcom być zaskakiwanymi a zimie zaskakiwać. I jakieś stałe są, i będą na wieki wieków.
Rozradowana, wjechała na pusty chodnik i wesoło trąbiąc ominęła korkowisko, by zatrzymać się na zderzaku stojącego na poboczu radiowozu. Ho, ho, ho – panowie, wlepcie mi mandacik i wypuśćcie wolno. Punktów tysiąc pięćset, może – dwa dziewięćset?! W domu skamle pies, dzieci głodne też… hej…
Jedzie, woła ją z bliskości swojej czerwona bryła: nie jedź dalej, zajeżdżaj, kupisz tu wszystko, czego ci potrzeba. Ale czego jej trzeba? Banalnie zrymowanego – błękitnego nieba. Zamiast tego „sale”, co ma go w dostatku, zamiast „50% off” i pakuj w bagażnik…
Istota, w istocie swojej, mija całą tą czerwoność, gazu dodaje. Niknie za zakrętem. Postanawia – świąt w tym roku nie będzie, choćbym się zesrała.

niedziela, 6 grudnia 2009

Bajka o końcu świata

Pamiętacie jedną z tych polskich histerii, gdy rzekomo ślad po szwedzkiej szpadzie na twarzy Matki Boskiej Częstochowskiej zaczął się wydłużać? Pamiętacie?! Dobrze, wejdziecie w klimat ogólnego metafizycznego lęku, jak się wchodzi we własne wspomnienie. Nie pamiętacie?! Tym lepiej – opowiem wam to swoimi słowami…
Dawno, dawno temu… Był środek lat osiemdziesiątych, feeria szarości. Kobiety, dzieci i staruszkowie w najrozmaitszego rodzaju kolejkach: od tej ustawiającej się co dzień o świcie przed kioskami, żeby szczęśliwcy mogli nabyć jedną z pięciu kolorowych gazet, przez kolejkę apteczną, gdzie rzucano watę powszechnie używaną jako substytut podpasek aż po słynne kolejki spożywcze – mięsne, cukrowe i cytrusowe. Mężczyźni w tym czasie intensywnie pracowali nad demontażem ustroju, czyli albo stawiali bierny opór nic nie robiąc, albo w sensie doskonale dosadnym – wynosili z zakładów pracy wszystko, co można było zasilając w ten sposób prywatny kapitał. Tak czy inaczej – niezależnie od wieku, płci, czy statusu – społeczeństwo było zmęczone, sfrustrowane i znudzone. Potrzeba cudu, choć nie wypowiedziana, była ogromna i jak pokazały kolejne dni, wystarczyła iskra, by rozpalić w Polakach wiarę w rychły koniec ich świata. Gniew boga już za chwilę miał ich wszystkich dosięgnąć i zmieść z powierzchni świata ten średniej wielkości kraj nie bacząc na pobożnych i sprawiedliwych.
Już nie pamiętam, dlaczego bóg właśnie wtedy postanowił się obrazić. Przecież – na chłopski rozum – mógłby wiele razy wcześniej i nie zamierzam tutaj przywoływać krwawych porachunków, czy bezlitosnych śmierci, bo każdy z nas nosi w sobie pamięć o dramatach rodziny i tych z lekcji historii. Nie mniej – właśnie tej wiosny czarna szrama na prawym policzku patronki narodu zaczęła się powoli acz nieuchronnie wydłużać. Z początku niewielu z nas o tym wiedziało. Wiszące w niemal każdym porządnym katolickim domu repliki obrazu, oswojone jak meble, nie od razu stały się widzialne. Domownicy potrzebowali czasu, potrzebowali wsparcia innych dla dostrzeżenia tego niepokojącego cudu. Sami nie byliby w stanie uwierzyć. Dopiero, gdy wieść o cudzie zaczęła się rozpowszechniać, gdy zaczęły nim żyć biura, hale produkcyjne i stołówki, lud go zobaczył.
Dziewczyna, która miała zbawić świat, stała w kolejce po gazety tylko w soboty. Budziła się o 4:45 i piętnaście minut później, niezmiennie trzecia, stała pod kioskiem ruchu. Próbowała kiedyś być pierwszą, ale po paru próbach odpuściła: Pan Józef i Pan Jan, rezydenci pobliskiego „domu złotej jesieni” uczynili z bycia kolejkowiczami sztukę i nie było mocnych – zawsze wynosili spod sklepów najcenniejsze trofea.
To właśnie czekając na dostawę kolorowych gazet z których później starannie wypinała plakaty zachodnich gwiazd nastolatka usłyszała po raz pierwszy o znaku zagłady. To Pan Jan, emerytowany nauczyciel w-f i przedwojenny sprinter, z podnieceniem opowiadał: „…a jak jedna przynajmniej linia będzie już tak długa, że dosięgnie serca Maryi , będzie wtedy koniec, koniec świata!”. Mała stała bez słowa, chciała tylko jak najszybciej znaleźć się w swoim pokoju i zobaczyć, co tam się dzieje na komunijnym obrazku.
Siedziała tak przed nim już którąś godzinę, patrzyła na te nadąsane ustka i niezbyt przychylną aparycję patronki i jakoś nie dostrzegała, by cokolwiek się zmieniało. Nie dawało jej to spokoju, więc zdjęła obrazek ze ściany i linijką zaznaczyła początek i koniec każdej ze szram oraz zapisała na kartce ich długości. Zimny, przenikliwy wzrok rozkapryszonej nastolatki jaki był taki był – mrużyła te swoje ślepia niezbyt zachwycone przedwczesnym, choć boskim macierzyństwem. Sztywne ręce, nienaturalnie ułożone, dalekie pierwotnemu instynktowi miłości. I ten maluch – stary maleńki, pouczający matkę i cały świat uniesioną prawą dłonią i zawłaszczający wiedzę czymś podobnym do kuferka dumnie prezentowanego w lewicy. Dziewczyna coraz mniej lubiła ten obraz, coraz bardziej czuła, że coś z nim jest nie tak. Wywrotowemu myśleniu sprzyjało to, że zbliżał się wieczór, ta pora zmieszana, nasycona dziennym światłem i wyostrzonym kontrastem nocy, przez okno wpadał też zapach młodej trawy i ciepłej wilgoci. Nagle wpadło coś jeszcze – zwitek papieru. Podniosła się leniwie z metafizycznego odrętwienia i rozwinęła go. Przeczytała, stała chwilę jeszcze i wyszła na spotkanie przeznaczenia.
Pod blokiem czekał niższy od niej o głowę, delikatnych rysów chłopiec. Od pewnego czasu spacerowali razem po osiedlu. Czasem godzinę, czasem dłużej, prawie bez słów, za to w napięciu którego nigdy wcześniej nie zaznała. W mocno zaciśniętych rękach trzymał lilię, którą po chwili niezdarnie podał dziewczynie.
- Chodź , pokażę ci coś niesamowitego – powiedział drżącym głosem chłopak i chwycił ją mocno za rękę.
Dziewczyna bała się tego objawu zbliżenia, ale nie wyswobodziła dłoni z uścisku. Czuła tylko narastające gorąco – od policzków, przez szyję i dekolt, aż po podbrzusze. Szli tak w milczeniu, wraz z nimi stado ludzkie w uniesieniu odległym od codziennego.
Minęli parę bloków i wyszli na skarpę. Stało tam około pół tysiąca ludzi – godzili się z końcem, rozliczali z grzechami, niektórzy klęczeli. Wszyscy – hipnotycznie wpatrzeni w krwawy zachód słońca i gorejący nad głowami ogromny znak krzyża – szemrzący, lub cisi, jednakowo przerażeni. Wszyscy ostatecznie przekonani, bez wątpliwości, że kończy się świat, kończy się wszystko. Jutro tylko dzień sądu, pojutrze niebo/piekło i pozamiatane.
- Chodźmy stąd – powiedziała dziewczyna i ruszyła w stronę domu. Chłopak jeszcze chwilę się wahał, wyraźnie zdezorientowany, ale po chwili do niej podbiegł.
Kiedy znaleźli się na klatce schodowej chłopak nagle, podnieconym głosem zaczął wyrzucać z siebie słowa:
- Widziałaś, widziałaś? To wszystko prawda, to się dzieje, ten krzyż, ja nie mogę…
Kiedy zgasło światło, słychać było tylko dwa oddechy. Coraz głośniejsze i coraz szybsze.
- Pocałuj mnie – powiedział mocno i głośno - pocałuj mnie, ostatni raz!
- Ale się przecież jeszcze nie całowaliśmy – odpowiedziała - przecież nie…
- No właśnie, dlatego musisz mnie pocałować teraz, bo jutro już nas nie będzie, jutro już nie będzie niczego, rozumiesz? Koniec będzie, to ostatnia szansa…
Prawie w to wszystko uwierzyła, jej usta już były gotowe oddać to pragnienie, gdy przypomniała sobie o krnąbrnej i przekornej dziewczynie z obrazka , o linijce i o swoich planach na niedzielę: wybierała się na łódki i nic jej tego nie pokrzyżuje.
- To wszystko nieprawda! Jutro cię pocałuję, na tych łódkach! Obiecuję! – odpowiedziała tak pewnie, że chłopak odstąpił od ofensywy i ze zdenerwowania włączył światło. Dziewczyna, spłoszona, wbiegła szybko po schodach i uciekła do domu.
W tym samym momencie zaszło słońce - cuda na niebie zszarzały i roztopiły się w ciemności.
Tak to właśnie było, nie wiem do końca dlaczego nastąpił poranek a boskie siły odstąpiły od planu przeniesienia tego narodu w bardziej godne warunki , ale przypuszczam, że zrezygnowały uznając chyba, że nie tak źle w tej szarej Polsce skoro tutejszym dziewczynom milsze całusy od zbawienia.
Oczywiście, całusy były, była też – po czasie – cała reszta z arsenału młodocianych grzechów. Ale to już temat na zupełnie inne bajki...

czwartek, 19 listopada 2009

Gra w wojnę

Dziewczyna mruży oczy
on słowem wojuje
ona udaje że ziewa
jemu nie zależy

W okopach
przy kawiarnianym stoliku
bitewne gesty
poddane musztrze uśmiechy

Mistrzowie kamuflażu
wyjdą w końcu z zasieków

zmęczeni

z trofeami

niezwyciężeni

niedziela, 15 listopada 2009

piosenka z "ę"

Słaniam się
Skutecznie zasłaniam
Stroszę włosię
Obnoszę

Słaniam się
Ciałem przesłaniam
Oczy mrużę
Się wynurzę

Słaniam się
Do kości wyłaniam
Rozbieram się
Mocno marznę

sobota, 14 listopada 2009

kosmonauta

Dziewczynka bardzo chciała pokazać mamie, że jest. Że od dawna jest a od ubiegłego lata nawet bardziej.
Pojawiła się ta potrzeba tego dnia, gdy poszła po cukierki do społemu na żytniej. Mama powiedziała: uważaj na samochody. A ona odpowiedziała grzecznie: tak, mamo, będę uważać.
Dzień był ciepły, złotówki w małej spoconej rączce przyklejały się do linii życia, miłości i mądrości. Idąc podskakiwała, patrzyła z zaciekawieniem na wille stojące po obu stronach ulicy. Lato, które tamtego roku było nadzwyczajne, rozsiewało zapachy: gorącego asfaltu, modnych wtedy gladioli i niedostępnych malin rozsianych obficie za płotami. Ach, mieszkać tu, mieć własny pokój, zrywać gorące owoce w ogródku. A nie – z rodzeństwem w pokoju, z zsypem oblepionym ciekawskimi karaluchami, z windą często odwiedzaną przez panów wpatrujących się miejsce kiełkującego łona. Śmiać się na huśtawce z drewna i przytulać do psa… Szła.
Kupiła mordoklejki i ruszyła w drogę powrotną, gdy nagle usłyszała złowróżbny głos karetki. Od tej pory zawsze, gdy tylko zobaczyła pojazd sunący bez opamiętania przez miasto, łzy zalewały jej oczy. Pojawiały jej się obrazy umierających ludzi zamkniętych w puszce ambulansu i twarze bliskich kibicujących przeżyciu. Modliła się wtedy do swojego anioła stróża, by samochód nie wiózł nikogo, kogo zna. W drugiej kolejności, by się udało dowieźć chorego na czas.
Tymczasem dźwięk narastał. Im bliżej domu, tym był donioślejszy. Kiedy wyszła na skrzyżowanie, garbaty ambulans już tam stał a wokół kłębił się mały tłumek. Przed blokiem stała mama. Z daleka wydawała się jeszcze drobniejsza niż zwykle i dziewczynka bardzo chciała się do niej przytulić. Podbiegła, w tej swojej kwiecistej sukience, wtuliła się i spojrzała w górę, na jej twarz. A ona? Ona patrzyła, zahipnotyzowana, w samo centrum strachu, gdzie zza gawiedzi widać było leżące małe ciałko. Dziewczynka zobaczyła rozrzucone w nieładzie nóżki, głowę z której sączyło się coś ciemnego i kwiaty bardzo podobne do tych z jej sukienki.
Dziewczynka usłyszała szept mamy: córuś, córuś, córuś… I kiedy zrozumiała, że to ją woła, zaczęła ciągnąć ją za rękę: jestem tutaj, mamo, jestem…
Nieobecna, nieruchoma, wpatrzona w tłum matka i rozpaczliwie pragnąca zauważenia córka stały tak dopóki ta pierwsza nie upadła. I kiedy pomocni sąsiedzi wnosili ją do mieszkania, dziewczynka już wiedziała, co będzie gdy zniknie, gdy stanie się to, czego tak bardzo chciałaby oszczędzić mamie.
Tego upalnego ranka zrozumiała swoją śmiertelność i to, czym jest miłość. Coś się zmieniło, coś co kazało jej później, przez lata udowadniać nie tylko że jest ale, że jest intensywnie i wyjątkowo. Czasem wystarczało dziewczynce wtulenie się aż do utraty oddechu w matkę, innym razem – gdy ta w ogóle przestawała ją widzieć – rozpaczliwie szukała innych metod.
Gdy nadszedł dzień przyjazdu kosmonauty dziewczynka wiedziała, że musi zdobyć trofeum. Potrzebowała go, bo od dłuższego już czasu wielkie oczy mamy były puste.
Wokół parku tłoczyły się tysiące ludzi pragnących dotknąć pierwszego polskiego kosmonauty, który przyjechał do miasta by uświetnić odsłonięcie pomnika Gagarina. Bohater narodowy stał na marmurowej podmurówce pomnika w galowym stroju i ćwiczył tekst przemówienia, które zaraz miał wygłosić. Czuł się nieswojo, wolałby spędzać czas w wirówce niż w galowym mundurze, otoczony partyjnymi szychami, kordonem milicji i tajniaków sprowadzonych do ochrony socjalistycznego dobra. Nie był wysoki i zza wielu rzędów czapek trudno mu było zobaczyć tych ludzi, którzy dla niego przyszli. Jego też nikt nie widział, a dziewczynka ze swoim 120 cm wzrostu należała do grupy najmniej uprzywilejowanej. Stała ze swoim Świerszczykiem obok mamy i chciało jej się płakać. Bała się tych tysięcy pleców, które dzieliły ją od kosmonauty. Odruchowo ścisnęła matczyną dłoń a ta odwzajemniła się gestem podobnym do strzepnięcia natarczywego owada. Mała mimowolnie zwolniła uścisk i przyklękła.
Nagle zobaczyła inny, otwarty świat - między nogami gapiów rozciągała się autostrada. Dziewczynka na czworakach pokonywała kolejne metry, pokonywała rozkroki, spotykała sandały, półbuty, różnej maści spodnie i spódnice. Z cywilami było łatwo, można było przeszkodę puknąć i po zdziwionym spojrzeniu z góry otwierały się kolejne drzwi. Nie wiadomo skąd, ale dziewczynka wiedziała, że gdy pojawiły się mundury, trafiła na pole minowe. Prawie nie oddychała, robiła się czasem wąska jak kartka, czasem płaska. I szła, obcierając kolanka, w jednej ręce trzymając na dodatek zrolowaną gazetę z bohaterem na okładce. Intuicja poprowadziła ją aż do miejsca wynurzenia.
Wstała. Zadarła głowę i zobaczyła swojego kosmonautę. Miał dziwną minę – zaskoczony, jak gdyby ujrzał nie siedmioletnią dziewczynkę a prawdziwego kosmitę. Zafalowało wokół, twarze innych dorosłych wyrażały zdziwienie, wściekłość i obrzydzenie. Dziewczynka chwyciła kosmonautę z rękę i powiedziała: - dzień dobry!
- Dzień dobry - odpowiedział mężczyzna i czując narastające napięcie wziął dziewczynkę w ramiona.
- Jak się tu znalazłaś mała?
- Przyszłam do pana, bo chcę autograf i też chcę być kosmonautą - powiedziała mu na ucho, ledwie słyszalna z przejęcia.
- To nasza mała odważna kosmonautka, przyszła tu po autograf - powtórzył tak głośno, jak tylko umiał.
Tajniacy i notable uspokoili się. Dziewczynka nie była żywą bombą, nie trzeba jej będzie zabijać.

Do domu odwieźli ją dwaj panowie, którzy nie odzywali się przez całą drogę. Ale dziewczynka niczego nie potrzebowała, miała swój autograf, pokaże go mamie, która ją przytuli i powie, jak jest dzielna.
Kiedy kobieta otworzyła drzwi i zobaczyła swoją małą córcię z tajniakami, zemdlała wprost w ich objęcia.
- Jestem, mamo – wyszeptało do nieprzytomnej matki dziecko i poczuło bardzo wyraźnie, że jest kochane.

wtorek, 10 listopada 2009

cebula

warstwa
po
warstwie
zdejmuję
z zawstydzeniem
z zaskoczeniem
oddzielam
i oglądam
podglądam
chłonę
dotyk
łzawi
co
objawi?

środa, 4 listopada 2009

Nieznajomi

Kręciła się na wysokim barowym stołku. Lewo – prawo, lewo – prawo. Dość leniwie, ale jednak poszukiwawczo, mikro ruchy wystarczająco wyraźne dla spragnionego samca. Dziewczyna miała coś z Marylin: ciągle zdziwione oczy, wydatne usta, burzę tlenionych włosów i ten niepowtarzalny smutek okalający całe ciało.
W pewnej chwili, po kolejnym w prawo, natknęła się na ciekawie pachnącego Onego: przeciągnęła się na slow motion i zamyśliła bardzo, bardzo amatorsko. Nadszedł czas na papierosa: spuściła wzrok i zaczęła go spektakularnie szukać w torebce, zaabsorbowana mieszaniem, niewinna… Wreszcie wydobyła zdobycz, przyłożyła do ust i zastygła.
Nie mógł nie zauważyć, że robi to wszystko dla niego. W mocnej ręce trzymał zippo z wizerunkiem matki boskiej. Trysnął ogień. Dziewczyna spojrzała znad gorejącego papierosa, pierwszy raz prosto w oczy Onego i na jego orli nos. Zapytała: idziesz? Tak, jasne – machinalnie odpowiedział - ale dokąd? Do ciebie, głuptasie – odpowiedziała z pobłażliwym, matczynym niemal uśmiechem.
Szli bez słowa i bez gestu, ale i tak starszawy cieć w akademiku obrzucił ich wiedzącym wszystko wzrokiem. Po drodze - na korytarzach i we wspólnej kuchni czuć było już tylko nieuchronne.
Weszli do pokoju - ona jeszcze przy drzwiach, on już przy łóżku. I nagle czas się zatrzymał, uwięzły słowa i gesty, zapadła krępująca cisza.
- Rozbierz się – powiedziała.
- Mam się rozebrać? – wydał się szczerze zdziwiony.
- Tak, rozbierz się – powtórzyła.
I znów czas się rozpełzł, nic się nie działo ani tu ani teraz.
- Ale ja jestem Żydem - wydukał w ostatnim słowie obrony i niemal natychmiast skapitulował zdejmując bluzę i rozpinając spodnie.
Kiedy już stał prawie nagi podeszła, zamknęła mu usta dłońmi i położyła się na łóżku, nie odrywając od niego oczu.
Wszedł w nią jeszcze trochę spięty, ale gdy tylko poczuł jej ciepło i miękkość, zapomniał o tym dziwnym preludium. Dziewczyna przylgnęła nosem do jego karku i zamknęła oczy. Powoli, z rozkoszą wysysała zapach nieskalanego, zachłannego życia, czuła mięśnie pracujące na jej cześć i wsłuchiwała się w miarowy oddech mężczyzny. Kochali się tak, jak dawni znajomi, jakby znali swoje rytmy, potrzeby i słabości. Niczym się nie dziwili, niczego nie udawali – brali i dawali bez szpanu i niecierpliwości.
Kiedy skończyli, przez chwilę jeszcze leżeli bez słowa obok siebie po czym dziewczyna wstała i zaczęła się ubierać. On w tym czasie wodził za nią wzrokiem, próbując złowić szczegóły jej coraz mniej nagiej sylwetki. Chciał coś powiedzieć, może nawet wstać i ją zatrzymać ale gdy w pewnym momencie dziewczyna obróciła się do niego i zobaczył jak bardzo jest zmieszana i jak się rumieni, zrezygnował. Naciągnął na nagie ciało prześcieradło i zamknął oczy. I dopiero gdy usłyszał, że dziewczyna naciska na klamkę odważył się odezwać : Jestem Adam. A ty?

niedziela, 1 listopada 2009

Głos autorki, czyli nie do końca literacko.

Od paru miesięcy autorka żyje sama z dziećmi. Nauczyła się już: wstawać o 5:45, żeby zawozić dzieci do szkoły, kosić trawnik, rozpalać w kominku i wierzyć, że będzie lepiej.
Wczoraj sąsiedzi, którzy dzielnie wspierają autorkę zażartowali: jak już wszystko będziesz umiała, każdy się chłop wystraszy. Autorka na to myślach: i tak już się boją, zawsze się w sumie bali. Bo taka wygadana mądrala, radzi sobie ze wszystkim, pewna siebie i do przodu. Ojciec dzieci autorki też nie dał rady. Za szybko myślała, czegoś oczekiwała i marzyła.
Autorka tak sobie myśli i myśli i nie pamięta, żeby była kiedyś wiotką/malutką, co to tylko pachnie na kanapie i czeka aż jej pieczone gołąbki zlecą do malinowych usteczek. Ech…
Okazuje się, że nie ma co zbierać, więc trzeba się formalnie rozejść. Brzydko brzmiące słowo na r. wkracza w słownik autorki. Ona – powodowana gniewem i bezsensem – niespodziewanie siada rano pośrodku pustego pokoju, patrzy wszędzie i nigdzie a z gardła wydobywa się krzyk. Ukrywany przez miesiące w tchawicy mocny dźwięk drga, rozrywa ściany i przenika okna. Autorka w pewnym momencie zauważa za nim sąsiada wracającego ze spaceru z psem. Pies niespokojny, próbuje wywęszyć to dziwne zwierze, sąsiad udaje, że nie patrzy na mury domu autorki. Autorka milknie.

piątek, 16 października 2009

sztormowa noc na pomorzu

Śledzie, całkiem zdezorientowane, płyną w górę rzeki. Mijają miasta, o których słyszały tylko z legend pstrągów. Woda w korycie z metra na metr mniej słona, ryby już nawet nie płyną tylko dają się nieść przedziwnemu nurtowi. Brzegi rzeki – zdziwione – koślawią się i wyginają w nieznajome łuki. Pamięć piachu na łachach załamuje się i wywraca na odwyrtkę ustalony porządek rzeczy. Głośno. W każdym centymetrze nieba brzmią jęki roślin targanych okruchami sztormu wbijającego się w ląd. Zapada złowrogi słony zmrok.
Na brzegu, przy moście stoi grupa ludzi - wygląda jak skupisko krzewów poruszanych przez wiatr. Nie gestykulują, czując że każdy ruch to strata ciepła. Nie słychać też o czym mówią, bo przez huk wiatru przeciskają się tylko co silniejsze głoski. Tylko białka oczu, poruszające się niespokojnie, dowodzą jak bardzo nerwowe to spotkanie.
Wody w rzece ciągle przybywa, zaczyna otulać najniżej położony fragment mostu i zjadać jego kolejne fragmenty. Gdy zaczyna niebezpiecznie szybko zbliżać się do stojących ,ci pierzchają jak stado zwierząt w kierunku swoich chat.
Minęło pół godziny podczas której rzeka zdążyła połknąć most. Na główny plac zajeżdża ciężarówka z plandeką – drzwi większości chat otwierają się i wychodzą z nich obładowani dobytkiem mieszkańcy. Po stalowym niebie biegną skłębione chmury a gdy spośród nich prześwieci szczątek księżyca, wtedy widać na twarzach uciekinierów jak bardzo boją się utraty swojego skrawka ziemi, jak biją się z myślami: może zostać i bronić, może chronić? Może – jeśli będę kopać, nosić worki – dom ocaleje i moje kury?!
Idą – dziwnie ospale – jakby tracili siły z każdym krokiem oddalającym ich od murów gospodarstwa, ledwie podnoszą nogi, gdy wdrapują się na pakę. Gdy już wszyscy siedzą i samochód rusza, skłębieni w tyle obserwują z nienawiścią i zazdrością jeden dom w którym nadal pali się światło a za firaną widać zarys postaci.
Samochód powoli odjeżdża. Na ziemię spada kurtyna deszczu.

niedziela, 11 października 2009

Poetyka jesienna, czyli brrr...

Zaczyna się... Na początek drzewa puszą się, odstraszają wojennymi barwami, szumią gniewnie do wiatru: - nie damy się, nie oddamy, nie poddamy. Nie akceptujemy tych warunków. Nie chcemy. Później zaczyna się strach, ze strachu wypadają liście, drzewa trzęsą się i słabną. Ich lęk jest coraz większy, jeszcze wietrzyska judzą: czy się obudzisz za pół roku, czy się jeszcze zazielenisz? Może przepadniesz, uschniesz, zgnijesz? Niektóre w strachu rodzą dzieci, jakby przewidując, że ta zima może być ostatnia, że mogą się z niej nie ocknąć. Z kasztanowców spadają bomby, śliwy się robią ciężkie od słodyczy, grona wypełzają znad rudawych liści, pachną i pysznią do słońca.
Lipy szczebioczą ukrytymi w listowiu gromadami ptaków. Niby to w zalotnym, ale gdy tak się przyjrzeć - nerwowym ruchu odbijają światło. Może udają, że są słońcem, może chcą je przytrzymać, żeby jeszcze nie odchodziło?! Brzozy – niepokój już całkiem na wierzchu. Martwią się i drgają, żółkną, bledną, szarzeją. Codziennie budzą się o świcie z obawą: czy już nas rozebrał jakiś nocny przymrozek, czy już pora stracić czucie?
Idzie zimne. Wkrada się – czasem ciche, czasem chrzęści, innym razem: wwiewa z syberyjską mocą. Chłodzi zapał życia, szepce: - kto żyw, co żywe – uciekajcie pod kamienie, do nor, pod podgniłe liście. Muchy zaćpane krążą bez celu, w somnambulicznym tangu, pająki kulawe zwijają manatki i próbują pokonać futryny drzwi domu, garażu i dziupli.
Nawet sąsiedzi - przemykają w mżawce - jakby mniejsi i cichsi, jakby mniej w nich życia. Dzień dobry też coraz słabsze, bo i dnia i dobra na lekarstwo.
Wszystko się robi nieostre, bunt (po niemiecku: kolor) minął i zbutwiał. Cieszą się już tylko grzyby – istoty w niczym do niczego nie podobne – rozsnuwają pod ziemią swoją pajęczynę i wypełzają gdzieniegdzie prezentując umierającemu światu swoje panowanie. A ludzie – jak to ludzie – mściwie i namiętnie ucinają im głowy, by je później spożyć. Jednym z najwyższych rytuałów w których trakcie pożera się „obcych” jest tak zwana wigilia, która odbywa się po zapadnięciu zmroku w otoczeniu wszystkich, ciągle żywych, bliskich. Ludzie grzeją się przy kominkach, chłoną zapach świerku i udają, że są panami świata. A tymczasem tuż za murami panuje już sprawiedliwe zimno, które z każdego nieostrożnego bytu z chęcią wyssie ciepłe życie…

czwartek, 1 października 2009

nad szklanką. miniatura.

szklanka pusta. fakt. nie ma czego do niej nalać: mleko skisło, woda wyparowała. pić się chce. i co? poczekam. jesień - będzie padać, zima - plucha, śnieżna zawierucha. wiosna - roztopy i deszcze. jaki z tego morał?
z czasem się napełni...

środa, 23 września 2009

do N czyli monolog terapeutyczny

- Jesteś dla mnie ważny, może nawet najważniejszy. Jest tak, bo jesteś moim ostatnim, dzięki temu, że cię spotkałam już wiem, że nie może być następnego. Po prostu nie może.
- Mylę cię z kimś? Nie o tobie mówię? Nie jesteś aktorem i to nie twoja postać iskrzy się co dzień w teatralnym świetle? Mogłabym spokojnie – po takich zapewnieniach, po tych wszystkich antytezach, zwyczajnie odetchnąć, rozkochać cię w sobie, dać się porwać temu szybkiemu tempu. Ach… jak znam ten rauszyk, to migotanie, zmienne oddechy. Raz krótkie, gołębie, innym razem głębokie że wydaje się jakby moja przepona nie miała końca. I przesłona na oczach – wyostrzona na jedynym punkcie, na twoich poprzednikach. Moich ukochanych, cudownych chłopcach i mężczyznach, których dobrodusznie karmiłam wiarą niezwykłość tak skutecznie, że pewnego dnia, nieuchronnie, stawałam się dla nich pospolita i niegodna ich kreacji.
- Wiem, gorzko brzmi. Choć wierz mi, lub nie, nie jest mi teraz źle. To, że zrozumiałam, jak jesteś dla mnie ważny znaczy, że zdrowieję. Skoro umiałam Ciebie nie tylko pochwycić, nie tylko złapać we wstępne sieci ale też że zobaczyłam Ciebie w całej okazałości już na samym początku… to cud. Udało mi się nie tylko Ciebie nie pokochać, udało mi się coś więcej – odsunąć delikatnie jak tylko umiałam. No sam powiedz, jak bardzo miłe to było niedopuszczenie?! I to mimo, że zapach Twojej skóry obiecywał cudowne rytuały, a twoje ciało mówiło „szukaj, przeszukaj mnie całe a może znajdziesz niezaspokojenie”, choć zimne oczy hipnotycznie wciągały mnie w mistrzowską grę. Bez pomocy zaniechałam, nie wychuchałam, nie zadbałam. Ech… tak umieć zaniechać, to dopiero wyczyn…
- No nie uśmiechaj się tak lekceważąco. Albo – wiesz co – uśmiechaj się. To też jest moja wygrana, że pozwolę się lekceważyć. Że może nawet nie będzie bolało. To oczywiste w sumie – mniej to dolegliwe, gdy robi to ktoś daleki. A ty nigdy nie będziesz bliski. Ha, i to mój wybór…
- Patrzę teraz na Ciebie, przy tym stoliku siedzisz i widzisz wszystko prócz mnie. Już wiesz, że mnie nie dogonisz, a więc nie ma sensu biec. Jeszcze się spocisz… i na co? Trzeba powiedzieć, że pragmatyczne… Nie, nie dziwi mnie to, nie myślałam wcale, że będzie inaczej. W ogóle nie myślałam jak będzie. Ale dobrze, że tak. Że bezboleśnie.
- Jak było z innymi? Nie mów, że cię to naprawdę interesuje… Ale, jak chcesz: różnie było, zależnie od fazy. Odstawienie było przeważnie traumatyczne, dla jednej i dla drugiej strony. Nawet, gdy związek już w fazie totalnego zmęczenia– brak bolał przez jakiś czas. Najgorzej to chyba było z tym, który mnie powoli zabijał i mimo, że kochałam ten ból i to całe więzienie, cierpiałam gdy odeszłam. On się zabił. Nie… nie... tylko mówił, że się zabije. Żartowałam…
- Kochanie, dzięki! Ten twój blask, ten smak, twoje ciało. Wszystko takie doskonałe. I ta wystudiowana skromność. Jesteś idealnym, absolutnym i pięknym narcyzem. Jesteś jak butelka stuletniej whiskey dla wytrawnego alkoholika. Ale wiesz, jest inaczej niż wcześniej. Patrzę na Ciebie i nie dam się wciągnąć, choć wokół przy kawiarnianych stolikach rozsiadły się syreny i cicho śpiewają ku twojej czci… Nie udawaj, że tego nie słyszysz, cwaniaczku…

czwartek, 10 września 2009

impresja teatralna - epilog

Po półtoragodzinnej walce: zmianach temp, wzruszeniach, oczyszczających woltach, zmęczeni aktorzy opuścili scenę. Publiczność zaczęła wiercić się w ciasnych teatralnych fotelach.
Czy to już koniec? Nie było przecież ukłonów i charakterystycznych znaków…
Ktoś, popędzany nałogiem lub rozmiarem pęcherza, nieśmiało klasnął… Po chwili huczała cała sala, by po ściśle zaprogramowanym czasie owacji (od 3 do 10 minut w zależności od uznania publiczności, bądź stopnia jej próżności) tłum zaczął wylewać się do foyer.
Na pustej scenie pojawiła się Czwarta Osoba Dramatu. Aktorka grająca tę rolę nie była już taka świeża jak dziesięć lat temu, tuż po szkole. Nie grywała młodych amantek, choć z myślą o takich rolach reżyser ją do teatru ściągnął. Rola-tło, jak mawiają w teatrze, nie była marzeniem aktorki. Raczej zapchajdziurą dzięki której poprawi statystykę i jeszcze utrzyma swój chwiejny etat. Teraz, po premierze, już wszystko jasne - to rola całkiem niepotrzebna. Wybrzmiałe chwilę temu brawa i pusta sala były zbyt jasnym tego dowodem. Ale była profesjonalistką i wiedziała, że zagra cały ten cholerny kawałek tak dobrze, jakby siedziała przed nią najlepsza publiczność...

sobota, 5 września 2009

DEKALOG KOSKI

1. nie będziesz szukała tam, gdzie ciemno
2. nie będziesz pożądała, gdzie pełno
3. pamiętaj, żeby siebie strzec
4. i swoje dobro na uwadze mieć
5. zazdrościć będziesz tylko dobrego
6. imienia kochać swojego
7. za nic mieć bogi, poza sobą
8. dobrą dla dobrych być osobą
9. i kochać masz, jeśli kto zasłuży
10. a ziewać, jeśli cię co znuży

wtorek, 1 września 2009

Król

Siedział w knajpianym fotelu przechylony mocno w przód i zaciągał się papierosem. Z jego nosa wydobywał się jednostajny dym, który powodował, że widoczny był przez mgłę i przez to nieco odrealniony.
- Ha, ha, ha... Mówisz, słonko, że masz problem? No – może masz, ale chyba z sobą. Jak można opowiadać takie głupoty?! Ha, ha, ha...
- No chodź, chodź tu koło mnie, bo nasza mała blondi opowiada jakieś głupoty i już nie mam - naprawdę – nie mam siły tego słuchać....
Chłopie, jakie ty masz ręce! Popatrzcie na jego ręce, prawda, że dzieło sztuki!? Męskie i delikatne jednocześnie, jest w nich siła i wrażliwość... Trzeba je rzeźbić, trzeba o nich pisać! Wyjątkowe, wyjątkowe...
Blondynka przesunęła się na skraj stolika i próbowała złapać kontakt z resztą, by zamaskować jakoś doznaną przykrość. Ale wszyscy, którzy siedzieli przy stole już wiedzieli.
Właśnie przestała być „nadzwyczaj interesującą” i choć jeszcze nie wiedziała - niepisanym dekretem została przeniesiona na odwyk. Na zamknięty oddział dla ciężkich przypadków, gdzie trafiają ludzie, którzy przez całe życie nie usłyszeli o sobie niczego, co choćby zbliżało ich do piękna, ludzie z kompleksami, krzywi, osobni, zamknięci. Aż tu nagle w ich świecie pojawiał się boski staf sączony prosto z ust. Tableta z syntetycznymi komplementami, naśladującymi naturę lepiej, niż ona sama potrafi. A więc – czujesz się bezpiecznie, świat nabiera lekkiego lśnienia, jak liźnięty brokatem, ty po tym chcesz patrzeć w lustro na swoje świetlane kaprawe oczęta i z zachwytu robić to sam z sobą, każde wypowiadane zdanie należałoby właściwie zapisywać, jeśli nie – od razu publikować, płeć przeciwna szaleje, bo wyjścia nie ma innego, a jeśli nie szaleje – znaczy lesby i homo. I kiedy zaczynasz robić z zachwytem kupę, bo nic tak nie pachnie jak własna kupa, kiedy wypowiadasz monosylabę i widzisz w oczach odbiorcy, jedynego słusznego odbiorcy poza sobą samym, nieukrywany zachwyt, kiedy absurd sięga swych himalajów – zostajesz przeniesiony. Usrało się.
Na trzeźwo, brutalnie, odwykasz od zachwytów, od poczucia, że to, co myślisz i mówisz nosi znamiona geniuszu, że twoje ciało jest istnym kłębowiskiem cudów. I zostajesz sam, bez tablety, ze swoją głupotą, smrodem i brzydotą. A słowo ból to słowo puste i niewinne przy tym syfie, który czujesz, gdy próżność paruje przez mieszki włosowe, podrażniając każdy z nich toksycznym jadem. Najlepiej – jeśli pozostało Ci trochę dystansu, który pozwoli ci się odciąć od swojego lepszego wydania. Ale niestety - ta cecha zostaje w procesie uzależnienia najczęściej pożarta. Coś za coś. Dystans nie gra z hajem.
Dobrze – jeśli umiesz płakać, możesz po prostu zapaść się, załamać, odpłynąć na jakąś depresyjną wysepkę (sic!) i tam spokojnie kontemplować swoje wybrakowane ego.
Całkiem nieźle to zniesiesz, jeśli zaczniesz chlać, lub brać jakiś tańszy zamiennik. Tym udaje się czasem zagłuszyć ten łagody, nikotynowy głos.
Najczęściej jednak siedzisz na oddziale, i siedzisz, i siedzisz... I myślisz tylko, jak ich wszystkich oszukać i móc się znów naspidować. Szukasz okazji, bywasz w miejscach, gdzie on bywa, wpraszasz się do jego kumpli w nadziei na spotkanie. Często dzwonisz, z nadzieją, że powie coś, co zakręci, zamiesza, przypomni czasy twojej sławy i chwały.
Czasem, jak dziś, siedzisz przy stoliku i marzysz, by padło na ciebie. Nie chcesz być nachalny, więc czekasz, udajesz, że nie patrzysz, w którą stronę odwraca głowę. Wiesz, że tylko idealna naturalność daje ci szansę na łaskawe słowo, albo gest. Jeśli będziesz sprytny i cierpliwy, może poklepie cię po ramieniu, może powie: przynieś mi chłopie tego drinka - tylko ty potrafisz zamówić, żeby smakował naprawdę nieźle. Siedzisz tak, maskujesz głód a po plecach płynie mokry pot. Dasz radę, opłaci się, kiedyś się opłaci... Nie płoszysz się, gdy jego zamglony wzrok omiata cię i studiuje przez chwilę, jakby czegoś w Tobie szukał. Przez chwilę czułeś też na sobie spojrzenie blondynki, ale wytrzymałeś, nie odwzajemniłeś jej rozpaczliwej próby kontaktu.
Blondynka w końcu wstała i poszła do toalety. Ludzie przy stoliku zaczęli szeptać, a zlany w jedno szmer po dłuższej chwili zamienił się w modlitwę: „Niech znajdzie tam przejście do innego wymiaru. Niech i my znajdziemy...”

koniec

piątek, 28 sierpnia 2009

cud

Obudziła się i zobaczyła przez szparę w żaluzjach niebo. Miało lipcową barwę, choć za parę dni miał rozpocząć się grudzień. Nie odrywała wzroku od tego nieprzyzwoitego skrawka błękitu, gdy w prześwicie pojawiła się rybitwa – zawisła w nim na chwilę, jakby zaglądała przez okno, po czym znikła. Pomyślała, że jeśli jeszcze raz przeleci, będzie miała ten wyczekiwany cud. Natychmiast jednak wytłumaczyła sobie, że takie rybitwy są rzadkimi ptakami nad Podolanami i że nie ma szans na żaden urojony cud... Nie będzie, kochana, żadnych cudów. Będzie zima i dolina coraz większa, smutek będzie i samotność.
Chciało jej się płakać, ale wstała i poszła się kąpać. Kiedy wróciła, był czas na przebudzenie córki - podniosła żaluzje. Przez okno wpadło światło i zalało pokój. Położyła się obok małej – dziecko usta miało wydęte, wpółotwarte, rzęsy opadające miękko na zamknięte oczy, policzki lekko różowe. Oddychało głęboko i spokojnie. Masz swój cud, pomyślała, czego jeszcze chcesz?! Spojrzała w niebo… w oknie rybitwa tańczyła taniec sumy cudów. Zaczęły dołączać następne i następne aż niebo pokryło się błyszczącymi odbitym słońcem ptakami.

wizyta pana przed czterdziestką

kiedy ostatnio spotkałam się z moim pierwszym mężczyzną, miałam nadzieję, że będzie mi bardzo daleko do niego. a z drugiej - że jednak bliskość, przez te wiele lat mrożona, wybuchnie.
oj... nie byłam zbyt spójna.
no i usiadł i zaczął mówić: jak to się zmienił i jak mu dobrze z samym sobą. że afryka dzika, z kobietami to nie za długo i przecież znam jego matkę, to już wszystko wiem. że te modelki, ach te modelki młode - no jak ma odmawiać? no więc odmawia dopiero po i rzuca tekstem "właściwie powinienem chyba sypiać z twoją matką".
"ale dojrzałem, dojrzałem... jestem teraz z taką dziewczyną, tzn ona jest ze mną a ja z nią nie, ale jej to odpowiada".

po wypiciu kawy i wypaleniu paru papierosów zyskałam na spójności, jak klej dwuskładnikowy po zmieszaniu.

piątek, 21 sierpnia 2009

i umówmy się, że będzie z tego powieść.

Ta historia musiała mieć jakiś początek, ale nikt już nie pamiętał od czego zaczęło się to szaleństwo. Czy początkiem była scena z doniczką, czy też wszystkiemu winne obtarte stopy Niuni, a może to ugryzienie araba w policzek wywołało ową serię zdarzeń. Dziś raczej nie ma już na świecie nikogo, kto był przy początku, kto mógł go opisać z pierwszej ręki. Owszem – było paru takich, którzy zarzekali się, że wiedzą, ale gdy ich zacząć ciągnąć o szczegóły, nagle tracili ostrość. Wiadomo jednak parę rzeczy z dużą pewnością – a że poszło (a jakże) o kobietę, że dzień był upalny a sobota za daleko, że generalnie – wszystko to wina wyścigu szczurów, wypalenia i poczucia całkowitego absurdu.
Gdy absurd zaczyna się od otwarcia oczu, świat musi się zacząć zmieniać. I tak właśnie pewnego dnia, już od spojrzenia w lustro, Frank poczuł jak bardzo absurdalny jest on, jego szczoteczka w wybielonych świeżo zębach oraz – kolejno – prawa i lewa noga, idące na śmieszną fajkę, przekomiczna „kawusia” i po niej kupa oraz papier zupełnie do d. Skoro wszystko było tak od „powstań” absurdalnie, po paru godzinach – najpierw w drodze do, później w szarym akwarium roboty – było coraz bardziej. W jakiej formie zastanie człowieka „leżeć” aż strach się wtedy domyślać.
No w samochodzie to jeszcze dawał radę, jeszcze było przynajmniej śmiesznie. Te wszystkie gębule, pyski i mordeczki sunące majestatycznie po torach korków. Wytrzeszcze (rozszerzyć opis katalogu) - zagapki, złośliwce poranne, przyśniątka i pospolite wredacze – ten skończony i powtarzalny katalog ludu pracującego w trybach wielopasmowej ulicy miał jeszcze swój zoologiczny urok. Dzień od poranka zapowiadał się gorący. Gorrący – jak karramba. A po krainie deszczowców, która gościła w mieście do przedwczoraj została jedynie resztka wilgoci unosząca się bardzo pospiesznie znad starego koryta rzeki. Właśnie na brzegu kosiarka przedzierała się przez wysokie trawska, by umożliwić mieszkańcom bardzo porządnego miasta romantyczne (w powszechnym mniemaniu) uprawianie spacerów wzdłuż rzeki. No i ta kosiarka, gdy spojrzeć tylko raz, wyglądała, jakby kosiła tą chmurę z ogiglami. A jakże – absurdalnie…
No i jadąc, stojąc, pohamowując… prr.wrrr… rośnie katedra. Stara i wielka stodoła, która przez setki lat i wielkich i najmniejszych przechowywała w swych trzewiach, głucha na ich modły, marzenia, zwątpienia, zawsze gościnna dla korowodu trumien.
I widzi Frank jak z niej – bokami – dusze wierne i niewierne żegnane mszami za kasę grubą spadają we wsje kierunki wszechświata. Wrr.prr.. nie ma reguł, nie ma zasad… i ten biedny, wygłupiony absurdem Frank to wszystko widzi, rejestruje, próbuje zrozumieć. I ni du du.
Ale nic – wracaj duszyczko Franka do wnętrza wozu! A tam - wielcy dziennikarze przekrzykują się w radiu, ich ego rośnie i rośnie, sączą się z głośników coraz wyższe głosy. Frank próbuje zrozumieć: świat ratują, wojna idzie, walą się fundamenty, woda podnosi się w oceanach i za chwilę nas zaleje?! Słucha… znakomite osobistości wyciągają ostrą broń, piorą się po zadbanych policzkach i ćwiczą z dużą wprawą artykulację naszych pięknych głosek. „Iza szto”? Usłyszał wreszcie – tną szabelkami na oślep, bo nie potrafią zgodzić się, czy obelga „ty pedale” zasługuje na większą karę niż „jesteś zakompleksionym kurduplem”. Z jednej strony pedał gorszy, bo dotyczy przecież wrażliwego tematu orientacji seksualnej, leci homofonem, który przecie jest zbrodniarzem, że hej. Ale z drugiej – gdzie powaga główki państwa, małej bo małej ale jednak główki. I czy główka może być nazwana zakompleksioną?! To jakby nasz wielki naród nazwać małym i zakompleksionym. Trąci absurdem?! Zajeżdża. I to wydziela taki zapach – coś jakby mieszanka smoły z gnijącym mięchem. Tfu.
Frank też zajeżdża na parking przed biurowcem i coraz mniej mu zabawnie. Jeszcze mniej – gdy już wysiądzie i potknie się o wystającą płytkę chodnikową. Na kolanach teraz, otrzepuje się bezskutecznie z wilgotnej gleby, wyciera chusteczką gang i z nowej perspektywy patrzy a przed nim: parami, równo, od prawej, młodzi i wysportowani metro-mężczyźni zmierzają do swoich prac korporacyjnych. Szare, delikatnie lśniące stalą garnitury, czarne obuwie na świńskich zelówkach a dodatkowo – lśniące żelem włosy i świńskie uśmiechy. Ta malująca się na ich twarzach - widzianych przez Franka z nowej, oddolnej perspektywy - wiara, że właśnie dziś może nastąpić coś, co sprawi, że za 2 do 5 lat znajdą się na okładce Financial Times a wewnątrz numeru, w wywiadzie-rzece, opiszą ten właśnie dzień jako początek drogi na szczyt.
Ta rześkość i sprężystość, którą epatowali a z drugiej strony – przykre i niskie położenie sprawiło, że Frank po raz pierwszy w życiu nie umiał się sklasyfikować. Pojawił się dyskomfort dużo większy niż ten, który mógłby być wynikiem wypierdzielenia się na chodnik. Poczuł, że to on sam jest najbardziej absurdalnym elementem tego świata, że przecież wszystko inne trybi i nie zgrzyta. Nie wiedząc, co zrobić tym swoim nieprzystawaniem, wstał, a że się spocił – wytarł czoło, później jeszcze raz kolana i ręce. I stał – a że słyszał każdy swój ruch, jakby zwielokrotniony wzmacniaczem, zastygł i popadł w letarg. Słyszał siebie, skrzypiącego, gruchotającego, przełykającego. Świat zbladł i gdzieś się schował. A on stał tak chwilę a może z godzinę - do czasu aż jego gadzia część mózgu wznowiła pracę i zaprowadziła go prosto do biurka.