piątek, 16 października 2009

sztormowa noc na pomorzu

Śledzie, całkiem zdezorientowane, płyną w górę rzeki. Mijają miasta, o których słyszały tylko z legend pstrągów. Woda w korycie z metra na metr mniej słona, ryby już nawet nie płyną tylko dają się nieść przedziwnemu nurtowi. Brzegi rzeki – zdziwione – koślawią się i wyginają w nieznajome łuki. Pamięć piachu na łachach załamuje się i wywraca na odwyrtkę ustalony porządek rzeczy. Głośno. W każdym centymetrze nieba brzmią jęki roślin targanych okruchami sztormu wbijającego się w ląd. Zapada złowrogi słony zmrok.
Na brzegu, przy moście stoi grupa ludzi - wygląda jak skupisko krzewów poruszanych przez wiatr. Nie gestykulują, czując że każdy ruch to strata ciepła. Nie słychać też o czym mówią, bo przez huk wiatru przeciskają się tylko co silniejsze głoski. Tylko białka oczu, poruszające się niespokojnie, dowodzą jak bardzo nerwowe to spotkanie.
Wody w rzece ciągle przybywa, zaczyna otulać najniżej położony fragment mostu i zjadać jego kolejne fragmenty. Gdy zaczyna niebezpiecznie szybko zbliżać się do stojących ,ci pierzchają jak stado zwierząt w kierunku swoich chat.
Minęło pół godziny podczas której rzeka zdążyła połknąć most. Na główny plac zajeżdża ciężarówka z plandeką – drzwi większości chat otwierają się i wychodzą z nich obładowani dobytkiem mieszkańcy. Po stalowym niebie biegną skłębione chmury a gdy spośród nich prześwieci szczątek księżyca, wtedy widać na twarzach uciekinierów jak bardzo boją się utraty swojego skrawka ziemi, jak biją się z myślami: może zostać i bronić, może chronić? Może – jeśli będę kopać, nosić worki – dom ocaleje i moje kury?!
Idą – dziwnie ospale – jakby tracili siły z każdym krokiem oddalającym ich od murów gospodarstwa, ledwie podnoszą nogi, gdy wdrapują się na pakę. Gdy już wszyscy siedzą i samochód rusza, skłębieni w tyle obserwują z nienawiścią i zazdrością jeden dom w którym nadal pali się światło a za firaną widać zarys postaci.
Samochód powoli odjeżdża. Na ziemię spada kurtyna deszczu.

niedziela, 11 października 2009

Poetyka jesienna, czyli brrr...

Zaczyna się... Na początek drzewa puszą się, odstraszają wojennymi barwami, szumią gniewnie do wiatru: - nie damy się, nie oddamy, nie poddamy. Nie akceptujemy tych warunków. Nie chcemy. Później zaczyna się strach, ze strachu wypadają liście, drzewa trzęsą się i słabną. Ich lęk jest coraz większy, jeszcze wietrzyska judzą: czy się obudzisz za pół roku, czy się jeszcze zazielenisz? Może przepadniesz, uschniesz, zgnijesz? Niektóre w strachu rodzą dzieci, jakby przewidując, że ta zima może być ostatnia, że mogą się z niej nie ocknąć. Z kasztanowców spadają bomby, śliwy się robią ciężkie od słodyczy, grona wypełzają znad rudawych liści, pachną i pysznią do słońca.
Lipy szczebioczą ukrytymi w listowiu gromadami ptaków. Niby to w zalotnym, ale gdy tak się przyjrzeć - nerwowym ruchu odbijają światło. Może udają, że są słońcem, może chcą je przytrzymać, żeby jeszcze nie odchodziło?! Brzozy – niepokój już całkiem na wierzchu. Martwią się i drgają, żółkną, bledną, szarzeją. Codziennie budzą się o świcie z obawą: czy już nas rozebrał jakiś nocny przymrozek, czy już pora stracić czucie?
Idzie zimne. Wkrada się – czasem ciche, czasem chrzęści, innym razem: wwiewa z syberyjską mocą. Chłodzi zapał życia, szepce: - kto żyw, co żywe – uciekajcie pod kamienie, do nor, pod podgniłe liście. Muchy zaćpane krążą bez celu, w somnambulicznym tangu, pająki kulawe zwijają manatki i próbują pokonać futryny drzwi domu, garażu i dziupli.
Nawet sąsiedzi - przemykają w mżawce - jakby mniejsi i cichsi, jakby mniej w nich życia. Dzień dobry też coraz słabsze, bo i dnia i dobra na lekarstwo.
Wszystko się robi nieostre, bunt (po niemiecku: kolor) minął i zbutwiał. Cieszą się już tylko grzyby – istoty w niczym do niczego nie podobne – rozsnuwają pod ziemią swoją pajęczynę i wypełzają gdzieniegdzie prezentując umierającemu światu swoje panowanie. A ludzie – jak to ludzie – mściwie i namiętnie ucinają im głowy, by je później spożyć. Jednym z najwyższych rytuałów w których trakcie pożera się „obcych” jest tak zwana wigilia, która odbywa się po zapadnięciu zmroku w otoczeniu wszystkich, ciągle żywych, bliskich. Ludzie grzeją się przy kominkach, chłoną zapach świerku i udają, że są panami świata. A tymczasem tuż za murami panuje już sprawiedliwe zimno, które z każdego nieostrożnego bytu z chęcią wyssie ciepłe życie…

czwartek, 1 października 2009

nad szklanką. miniatura.

szklanka pusta. fakt. nie ma czego do niej nalać: mleko skisło, woda wyparowała. pić się chce. i co? poczekam. jesień - będzie padać, zima - plucha, śnieżna zawierucha. wiosna - roztopy i deszcze. jaki z tego morał?
z czasem się napełni...