Po półtoragodzinnej walce: zmianach temp, wzruszeniach, oczyszczających woltach, zmęczeni aktorzy opuścili scenę. Publiczność zaczęła wiercić się w ciasnych teatralnych fotelach.
Czy to już koniec? Nie było przecież ukłonów i charakterystycznych znaków…
Ktoś, popędzany nałogiem lub rozmiarem pęcherza, nieśmiało klasnął… Po chwili huczała cała sala, by po ściśle zaprogramowanym czasie owacji (od 3 do 10 minut w zależności od uznania publiczności, bądź stopnia jej próżności) tłum zaczął wylewać się do foyer.
Na pustej scenie pojawiła się Czwarta Osoba Dramatu. Aktorka grająca tę rolę nie była już taka świeża jak dziesięć lat temu, tuż po szkole. Nie grywała młodych amantek, choć z myślą o takich rolach reżyser ją do teatru ściągnął. Rola-tło, jak mawiają w teatrze, nie była marzeniem aktorki. Raczej zapchajdziurą dzięki której poprawi statystykę i jeszcze utrzyma swój chwiejny etat. Teraz, po premierze, już wszystko jasne - to rola całkiem niepotrzebna. Wybrzmiałe chwilę temu brawa i pusta sala były zbyt jasnym tego dowodem. Ale była profesjonalistką i wiedziała, że zagra cały ten cholerny kawałek tak dobrze, jakby siedziała przed nią najlepsza publiczność...
czwartek, 10 września 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz