- Jesteś dla mnie ważny, może nawet najważniejszy. Jest tak, bo jesteś moim ostatnim, dzięki temu, że cię spotkałam już wiem, że nie może być następnego. Po prostu nie może.
- Mylę cię z kimś? Nie o tobie mówię? Nie jesteś aktorem i to nie twoja postać iskrzy się co dzień w teatralnym świetle? Mogłabym spokojnie – po takich zapewnieniach, po tych wszystkich antytezach, zwyczajnie odetchnąć, rozkochać cię w sobie, dać się porwać temu szybkiemu tempu. Ach… jak znam ten rauszyk, to migotanie, zmienne oddechy. Raz krótkie, gołębie, innym razem głębokie że wydaje się jakby moja przepona nie miała końca. I przesłona na oczach – wyostrzona na jedynym punkcie, na twoich poprzednikach. Moich ukochanych, cudownych chłopcach i mężczyznach, których dobrodusznie karmiłam wiarą niezwykłość tak skutecznie, że pewnego dnia, nieuchronnie, stawałam się dla nich pospolita i niegodna ich kreacji.
- Wiem, gorzko brzmi. Choć wierz mi, lub nie, nie jest mi teraz źle. To, że zrozumiałam, jak jesteś dla mnie ważny znaczy, że zdrowieję. Skoro umiałam Ciebie nie tylko pochwycić, nie tylko złapać we wstępne sieci ale też że zobaczyłam Ciebie w całej okazałości już na samym początku… to cud. Udało mi się nie tylko Ciebie nie pokochać, udało mi się coś więcej – odsunąć delikatnie jak tylko umiałam. No sam powiedz, jak bardzo miłe to było niedopuszczenie?! I to mimo, że zapach Twojej skóry obiecywał cudowne rytuały, a twoje ciało mówiło „szukaj, przeszukaj mnie całe a może znajdziesz niezaspokojenie”, choć zimne oczy hipnotycznie wciągały mnie w mistrzowską grę. Bez pomocy zaniechałam, nie wychuchałam, nie zadbałam. Ech… tak umieć zaniechać, to dopiero wyczyn…
- No nie uśmiechaj się tak lekceważąco. Albo – wiesz co – uśmiechaj się. To też jest moja wygrana, że pozwolę się lekceważyć. Że może nawet nie będzie bolało. To oczywiste w sumie – mniej to dolegliwe, gdy robi to ktoś daleki. A ty nigdy nie będziesz bliski. Ha, i to mój wybór…
- Patrzę teraz na Ciebie, przy tym stoliku siedzisz i widzisz wszystko prócz mnie. Już wiesz, że mnie nie dogonisz, a więc nie ma sensu biec. Jeszcze się spocisz… i na co? Trzeba powiedzieć, że pragmatyczne… Nie, nie dziwi mnie to, nie myślałam wcale, że będzie inaczej. W ogóle nie myślałam jak będzie. Ale dobrze, że tak. Że bezboleśnie.
- Jak było z innymi? Nie mów, że cię to naprawdę interesuje… Ale, jak chcesz: różnie było, zależnie od fazy. Odstawienie było przeważnie traumatyczne, dla jednej i dla drugiej strony. Nawet, gdy związek już w fazie totalnego zmęczenia– brak bolał przez jakiś czas. Najgorzej to chyba było z tym, który mnie powoli zabijał i mimo, że kochałam ten ból i to całe więzienie, cierpiałam gdy odeszłam. On się zabił. Nie… nie... tylko mówił, że się zabije. Żartowałam…
- Kochanie, dzięki! Ten twój blask, ten smak, twoje ciało. Wszystko takie doskonałe. I ta wystudiowana skromność. Jesteś idealnym, absolutnym i pięknym narcyzem. Jesteś jak butelka stuletniej whiskey dla wytrawnego alkoholika. Ale wiesz, jest inaczej niż wcześniej. Patrzę na Ciebie i nie dam się wciągnąć, choć wokół przy kawiarnianych stolikach rozsiadły się syreny i cicho śpiewają ku twojej czci… Nie udawaj, że tego nie słyszysz, cwaniaczku…
środa, 23 września 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz