piątek, 28 sierpnia 2009

cud

Obudziła się i zobaczyła przez szparę w żaluzjach niebo. Miało lipcową barwę, choć za parę dni miał rozpocząć się grudzień. Nie odrywała wzroku od tego nieprzyzwoitego skrawka błękitu, gdy w prześwicie pojawiła się rybitwa – zawisła w nim na chwilę, jakby zaglądała przez okno, po czym znikła. Pomyślała, że jeśli jeszcze raz przeleci, będzie miała ten wyczekiwany cud. Natychmiast jednak wytłumaczyła sobie, że takie rybitwy są rzadkimi ptakami nad Podolanami i że nie ma szans na żaden urojony cud... Nie będzie, kochana, żadnych cudów. Będzie zima i dolina coraz większa, smutek będzie i samotność.
Chciało jej się płakać, ale wstała i poszła się kąpać. Kiedy wróciła, był czas na przebudzenie córki - podniosła żaluzje. Przez okno wpadło światło i zalało pokój. Położyła się obok małej – dziecko usta miało wydęte, wpółotwarte, rzęsy opadające miękko na zamknięte oczy, policzki lekko różowe. Oddychało głęboko i spokojnie. Masz swój cud, pomyślała, czego jeszcze chcesz?! Spojrzała w niebo… w oknie rybitwa tańczyła taniec sumy cudów. Zaczęły dołączać następne i następne aż niebo pokryło się błyszczącymi odbitym słońcem ptakami.

wizyta pana przed czterdziestką

kiedy ostatnio spotkałam się z moim pierwszym mężczyzną, miałam nadzieję, że będzie mi bardzo daleko do niego. a z drugiej - że jednak bliskość, przez te wiele lat mrożona, wybuchnie.
oj... nie byłam zbyt spójna.
no i usiadł i zaczął mówić: jak to się zmienił i jak mu dobrze z samym sobą. że afryka dzika, z kobietami to nie za długo i przecież znam jego matkę, to już wszystko wiem. że te modelki, ach te modelki młode - no jak ma odmawiać? no więc odmawia dopiero po i rzuca tekstem "właściwie powinienem chyba sypiać z twoją matką".
"ale dojrzałem, dojrzałem... jestem teraz z taką dziewczyną, tzn ona jest ze mną a ja z nią nie, ale jej to odpowiada".

po wypiciu kawy i wypaleniu paru papierosów zyskałam na spójności, jak klej dwuskładnikowy po zmieszaniu.

piątek, 21 sierpnia 2009

i umówmy się, że będzie z tego powieść.

Ta historia musiała mieć jakiś początek, ale nikt już nie pamiętał od czego zaczęło się to szaleństwo. Czy początkiem była scena z doniczką, czy też wszystkiemu winne obtarte stopy Niuni, a może to ugryzienie araba w policzek wywołało ową serię zdarzeń. Dziś raczej nie ma już na świecie nikogo, kto był przy początku, kto mógł go opisać z pierwszej ręki. Owszem – było paru takich, którzy zarzekali się, że wiedzą, ale gdy ich zacząć ciągnąć o szczegóły, nagle tracili ostrość. Wiadomo jednak parę rzeczy z dużą pewnością – a że poszło (a jakże) o kobietę, że dzień był upalny a sobota za daleko, że generalnie – wszystko to wina wyścigu szczurów, wypalenia i poczucia całkowitego absurdu.
Gdy absurd zaczyna się od otwarcia oczu, świat musi się zacząć zmieniać. I tak właśnie pewnego dnia, już od spojrzenia w lustro, Frank poczuł jak bardzo absurdalny jest on, jego szczoteczka w wybielonych świeżo zębach oraz – kolejno – prawa i lewa noga, idące na śmieszną fajkę, przekomiczna „kawusia” i po niej kupa oraz papier zupełnie do d. Skoro wszystko było tak od „powstań” absurdalnie, po paru godzinach – najpierw w drodze do, później w szarym akwarium roboty – było coraz bardziej. W jakiej formie zastanie człowieka „leżeć” aż strach się wtedy domyślać.
No w samochodzie to jeszcze dawał radę, jeszcze było przynajmniej śmiesznie. Te wszystkie gębule, pyski i mordeczki sunące majestatycznie po torach korków. Wytrzeszcze (rozszerzyć opis katalogu) - zagapki, złośliwce poranne, przyśniątka i pospolite wredacze – ten skończony i powtarzalny katalog ludu pracującego w trybach wielopasmowej ulicy miał jeszcze swój zoologiczny urok. Dzień od poranka zapowiadał się gorący. Gorrący – jak karramba. A po krainie deszczowców, która gościła w mieście do przedwczoraj została jedynie resztka wilgoci unosząca się bardzo pospiesznie znad starego koryta rzeki. Właśnie na brzegu kosiarka przedzierała się przez wysokie trawska, by umożliwić mieszkańcom bardzo porządnego miasta romantyczne (w powszechnym mniemaniu) uprawianie spacerów wzdłuż rzeki. No i ta kosiarka, gdy spojrzeć tylko raz, wyglądała, jakby kosiła tą chmurę z ogiglami. A jakże – absurdalnie…
No i jadąc, stojąc, pohamowując… prr.wrrr… rośnie katedra. Stara i wielka stodoła, która przez setki lat i wielkich i najmniejszych przechowywała w swych trzewiach, głucha na ich modły, marzenia, zwątpienia, zawsze gościnna dla korowodu trumien.
I widzi Frank jak z niej – bokami – dusze wierne i niewierne żegnane mszami za kasę grubą spadają we wsje kierunki wszechświata. Wrr.prr.. nie ma reguł, nie ma zasad… i ten biedny, wygłupiony absurdem Frank to wszystko widzi, rejestruje, próbuje zrozumieć. I ni du du.
Ale nic – wracaj duszyczko Franka do wnętrza wozu! A tam - wielcy dziennikarze przekrzykują się w radiu, ich ego rośnie i rośnie, sączą się z głośników coraz wyższe głosy. Frank próbuje zrozumieć: świat ratują, wojna idzie, walą się fundamenty, woda podnosi się w oceanach i za chwilę nas zaleje?! Słucha… znakomite osobistości wyciągają ostrą broń, piorą się po zadbanych policzkach i ćwiczą z dużą wprawą artykulację naszych pięknych głosek. „Iza szto”? Usłyszał wreszcie – tną szabelkami na oślep, bo nie potrafią zgodzić się, czy obelga „ty pedale” zasługuje na większą karę niż „jesteś zakompleksionym kurduplem”. Z jednej strony pedał gorszy, bo dotyczy przecież wrażliwego tematu orientacji seksualnej, leci homofonem, który przecie jest zbrodniarzem, że hej. Ale z drugiej – gdzie powaga główki państwa, małej bo małej ale jednak główki. I czy główka może być nazwana zakompleksioną?! To jakby nasz wielki naród nazwać małym i zakompleksionym. Trąci absurdem?! Zajeżdża. I to wydziela taki zapach – coś jakby mieszanka smoły z gnijącym mięchem. Tfu.
Frank też zajeżdża na parking przed biurowcem i coraz mniej mu zabawnie. Jeszcze mniej – gdy już wysiądzie i potknie się o wystającą płytkę chodnikową. Na kolanach teraz, otrzepuje się bezskutecznie z wilgotnej gleby, wyciera chusteczką gang i z nowej perspektywy patrzy a przed nim: parami, równo, od prawej, młodzi i wysportowani metro-mężczyźni zmierzają do swoich prac korporacyjnych. Szare, delikatnie lśniące stalą garnitury, czarne obuwie na świńskich zelówkach a dodatkowo – lśniące żelem włosy i świńskie uśmiechy. Ta malująca się na ich twarzach - widzianych przez Franka z nowej, oddolnej perspektywy - wiara, że właśnie dziś może nastąpić coś, co sprawi, że za 2 do 5 lat znajdą się na okładce Financial Times a wewnątrz numeru, w wywiadzie-rzece, opiszą ten właśnie dzień jako początek drogi na szczyt.
Ta rześkość i sprężystość, którą epatowali a z drugiej strony – przykre i niskie położenie sprawiło, że Frank po raz pierwszy w życiu nie umiał się sklasyfikować. Pojawił się dyskomfort dużo większy niż ten, który mógłby być wynikiem wypierdzielenia się na chodnik. Poczuł, że to on sam jest najbardziej absurdalnym elementem tego świata, że przecież wszystko inne trybi i nie zgrzyta. Nie wiedząc, co zrobić tym swoim nieprzystawaniem, wstał, a że się spocił – wytarł czoło, później jeszcze raz kolana i ręce. I stał – a że słyszał każdy swój ruch, jakby zwielokrotniony wzmacniaczem, zastygł i popadł w letarg. Słyszał siebie, skrzypiącego, gruchotającego, przełykającego. Świat zbladł i gdzieś się schował. A on stał tak chwilę a może z godzinę - do czasu aż jego gadzia część mózgu wznowiła pracę i zaprowadziła go prosto do biurka.