niedziela, 6 grudnia 2009

Bajka o końcu świata

Pamiętacie jedną z tych polskich histerii, gdy rzekomo ślad po szwedzkiej szpadzie na twarzy Matki Boskiej Częstochowskiej zaczął się wydłużać? Pamiętacie?! Dobrze, wejdziecie w klimat ogólnego metafizycznego lęku, jak się wchodzi we własne wspomnienie. Nie pamiętacie?! Tym lepiej – opowiem wam to swoimi słowami…
Dawno, dawno temu… Był środek lat osiemdziesiątych, feeria szarości. Kobiety, dzieci i staruszkowie w najrozmaitszego rodzaju kolejkach: od tej ustawiającej się co dzień o świcie przed kioskami, żeby szczęśliwcy mogli nabyć jedną z pięciu kolorowych gazet, przez kolejkę apteczną, gdzie rzucano watę powszechnie używaną jako substytut podpasek aż po słynne kolejki spożywcze – mięsne, cukrowe i cytrusowe. Mężczyźni w tym czasie intensywnie pracowali nad demontażem ustroju, czyli albo stawiali bierny opór nic nie robiąc, albo w sensie doskonale dosadnym – wynosili z zakładów pracy wszystko, co można było zasilając w ten sposób prywatny kapitał. Tak czy inaczej – niezależnie od wieku, płci, czy statusu – społeczeństwo było zmęczone, sfrustrowane i znudzone. Potrzeba cudu, choć nie wypowiedziana, była ogromna i jak pokazały kolejne dni, wystarczyła iskra, by rozpalić w Polakach wiarę w rychły koniec ich świata. Gniew boga już za chwilę miał ich wszystkich dosięgnąć i zmieść z powierzchni świata ten średniej wielkości kraj nie bacząc na pobożnych i sprawiedliwych.
Już nie pamiętam, dlaczego bóg właśnie wtedy postanowił się obrazić. Przecież – na chłopski rozum – mógłby wiele razy wcześniej i nie zamierzam tutaj przywoływać krwawych porachunków, czy bezlitosnych śmierci, bo każdy z nas nosi w sobie pamięć o dramatach rodziny i tych z lekcji historii. Nie mniej – właśnie tej wiosny czarna szrama na prawym policzku patronki narodu zaczęła się powoli acz nieuchronnie wydłużać. Z początku niewielu z nas o tym wiedziało. Wiszące w niemal każdym porządnym katolickim domu repliki obrazu, oswojone jak meble, nie od razu stały się widzialne. Domownicy potrzebowali czasu, potrzebowali wsparcia innych dla dostrzeżenia tego niepokojącego cudu. Sami nie byliby w stanie uwierzyć. Dopiero, gdy wieść o cudzie zaczęła się rozpowszechniać, gdy zaczęły nim żyć biura, hale produkcyjne i stołówki, lud go zobaczył.
Dziewczyna, która miała zbawić świat, stała w kolejce po gazety tylko w soboty. Budziła się o 4:45 i piętnaście minut później, niezmiennie trzecia, stała pod kioskiem ruchu. Próbowała kiedyś być pierwszą, ale po paru próbach odpuściła: Pan Józef i Pan Jan, rezydenci pobliskiego „domu złotej jesieni” uczynili z bycia kolejkowiczami sztukę i nie było mocnych – zawsze wynosili spod sklepów najcenniejsze trofea.
To właśnie czekając na dostawę kolorowych gazet z których później starannie wypinała plakaty zachodnich gwiazd nastolatka usłyszała po raz pierwszy o znaku zagłady. To Pan Jan, emerytowany nauczyciel w-f i przedwojenny sprinter, z podnieceniem opowiadał: „…a jak jedna przynajmniej linia będzie już tak długa, że dosięgnie serca Maryi , będzie wtedy koniec, koniec świata!”. Mała stała bez słowa, chciała tylko jak najszybciej znaleźć się w swoim pokoju i zobaczyć, co tam się dzieje na komunijnym obrazku.
Siedziała tak przed nim już którąś godzinę, patrzyła na te nadąsane ustka i niezbyt przychylną aparycję patronki i jakoś nie dostrzegała, by cokolwiek się zmieniało. Nie dawało jej to spokoju, więc zdjęła obrazek ze ściany i linijką zaznaczyła początek i koniec każdej ze szram oraz zapisała na kartce ich długości. Zimny, przenikliwy wzrok rozkapryszonej nastolatki jaki był taki był – mrużyła te swoje ślepia niezbyt zachwycone przedwczesnym, choć boskim macierzyństwem. Sztywne ręce, nienaturalnie ułożone, dalekie pierwotnemu instynktowi miłości. I ten maluch – stary maleńki, pouczający matkę i cały świat uniesioną prawą dłonią i zawłaszczający wiedzę czymś podobnym do kuferka dumnie prezentowanego w lewicy. Dziewczyna coraz mniej lubiła ten obraz, coraz bardziej czuła, że coś z nim jest nie tak. Wywrotowemu myśleniu sprzyjało to, że zbliżał się wieczór, ta pora zmieszana, nasycona dziennym światłem i wyostrzonym kontrastem nocy, przez okno wpadał też zapach młodej trawy i ciepłej wilgoci. Nagle wpadło coś jeszcze – zwitek papieru. Podniosła się leniwie z metafizycznego odrętwienia i rozwinęła go. Przeczytała, stała chwilę jeszcze i wyszła na spotkanie przeznaczenia.
Pod blokiem czekał niższy od niej o głowę, delikatnych rysów chłopiec. Od pewnego czasu spacerowali razem po osiedlu. Czasem godzinę, czasem dłużej, prawie bez słów, za to w napięciu którego nigdy wcześniej nie zaznała. W mocno zaciśniętych rękach trzymał lilię, którą po chwili niezdarnie podał dziewczynie.
- Chodź , pokażę ci coś niesamowitego – powiedział drżącym głosem chłopak i chwycił ją mocno za rękę.
Dziewczyna bała się tego objawu zbliżenia, ale nie wyswobodziła dłoni z uścisku. Czuła tylko narastające gorąco – od policzków, przez szyję i dekolt, aż po podbrzusze. Szli tak w milczeniu, wraz z nimi stado ludzkie w uniesieniu odległym od codziennego.
Minęli parę bloków i wyszli na skarpę. Stało tam około pół tysiąca ludzi – godzili się z końcem, rozliczali z grzechami, niektórzy klęczeli. Wszyscy – hipnotycznie wpatrzeni w krwawy zachód słońca i gorejący nad głowami ogromny znak krzyża – szemrzący, lub cisi, jednakowo przerażeni. Wszyscy ostatecznie przekonani, bez wątpliwości, że kończy się świat, kończy się wszystko. Jutro tylko dzień sądu, pojutrze niebo/piekło i pozamiatane.
- Chodźmy stąd – powiedziała dziewczyna i ruszyła w stronę domu. Chłopak jeszcze chwilę się wahał, wyraźnie zdezorientowany, ale po chwili do niej podbiegł.
Kiedy znaleźli się na klatce schodowej chłopak nagle, podnieconym głosem zaczął wyrzucać z siebie słowa:
- Widziałaś, widziałaś? To wszystko prawda, to się dzieje, ten krzyż, ja nie mogę…
Kiedy zgasło światło, słychać było tylko dwa oddechy. Coraz głośniejsze i coraz szybsze.
- Pocałuj mnie – powiedział mocno i głośno - pocałuj mnie, ostatni raz!
- Ale się przecież jeszcze nie całowaliśmy – odpowiedziała - przecież nie…
- No właśnie, dlatego musisz mnie pocałować teraz, bo jutro już nas nie będzie, jutro już nie będzie niczego, rozumiesz? Koniec będzie, to ostatnia szansa…
Prawie w to wszystko uwierzyła, jej usta już były gotowe oddać to pragnienie, gdy przypomniała sobie o krnąbrnej i przekornej dziewczynie z obrazka , o linijce i o swoich planach na niedzielę: wybierała się na łódki i nic jej tego nie pokrzyżuje.
- To wszystko nieprawda! Jutro cię pocałuję, na tych łódkach! Obiecuję! – odpowiedziała tak pewnie, że chłopak odstąpił od ofensywy i ze zdenerwowania włączył światło. Dziewczyna, spłoszona, wbiegła szybko po schodach i uciekła do domu.
W tym samym momencie zaszło słońce - cuda na niebie zszarzały i roztopiły się w ciemności.
Tak to właśnie było, nie wiem do końca dlaczego nastąpił poranek a boskie siły odstąpiły od planu przeniesienia tego narodu w bardziej godne warunki , ale przypuszczam, że zrezygnowały uznając chyba, że nie tak źle w tej szarej Polsce skoro tutejszym dziewczynom milsze całusy od zbawienia.
Oczywiście, całusy były, była też – po czasie – cała reszta z arsenału młodocianych grzechów. Ale to już temat na zupełnie inne bajki...

2 komentarze:

  1. ha! pamiętam. tę histerię.

    OdpowiedzUsuń
  2. zwaracam się z prośbą o zwiększenie częstotliwości wpisów!!!
    k

    OdpowiedzUsuń